Nigdy nie lubiłam małych dzieci, nie czułam potrzeby być mamą, nie rozumiałam jak kobieta może leżeć całą ciąże, a tym bardziej jak może leżeć w szpitalu? To było dla mnie „dziwne”, nie miałam na to czasu, żeby przestać pracować i skupić się na dziecku. Jednak z czasem zaczęłam myśleć, że może chciałabym kiedyś mieć SYNA.
Po stracie pierwszej ciąży, zaczęło do mnie docierać powoli, że to wcale nie jest takie łatwe zostać mamą, że nie każda ciąża jest nudna, książkowa i po 9 miesiącach rodzi się zdrowe dziecko. Gdy na usg w drugiej ciąży zobaczyłam, że serce mojego kolejnego 12 tygodniowego dziecka nie bije, myślałam że już nigdy nie będę mieć dzieci. Wtedy zrozumiałam na czym polega cud narodzin, leżałam z pustym już brzuchem i ogromną dziurą w sercu w sali, w której dobrze było słuchać jak za ścianą płaczą noworodki, a przyszłe mamy mają wykonywane badanie ktg.
Minęło kolejne pół roku, postanowiliśmy spróbować jeszcze raz, wiedzieliśmy, że potrzebny jest na pewno inny lekarz i inny szpital, wybraliśmy najlepszy naszym zdaniem w całym województwie, szpital przy ulicy Staszica w Lublinie. Wiedzieliśmy już, że to nie będzie łatwe, że ciąża wymaga poświęceń, ale tak łatwo się nie poddamy, zrobimy co w naszej mocy, żeby się udało. W połowie ciąży okazało się, że to chyba nie jest SYN tylko CÓRKA, osiągnęliśmy już ten etap, że zależało nam tylko na tym, żeby dziecko było zdrowe i żywe. To był bardzo stresujący czas, żyliśmy od usg do usg, od zastrzyku do zastrzyku, od 4 do 39 tygodnia ciąży codziennie je robiłam i wierzyłam, że tym razem się uda. Ostatni miesiąc spędziłam w szpitalu, pod opieką lekarzy i udało się! Mamy zdrową córkę!
Niespodziewanie niecałe dwa lata później okazało się, że będziemy mieli kolejne dziecko i w dodatku będzie to wymarzony SYN. Płeć poznaliśmy bardzo wcześnie, bo niestety pojawiły się komplikacje, na tyle poważne, że musieliśmy udać się do Warszawy, wykonać szczegółowe badania krwi i tam mieliśmy również regularne wizyty z USG. Nie mogłam urodzić ponownie w szpitalu, który wybraliśmy w poprzedniej ciąży. Szybko mijał czas, bo mimo utrudnień, w domu było już jedno dziecko, które dawało nam nadzieję, że tym razem też będzie dobrze. Niestety nie udało się, serce naszego wymarzonego SYNKA przestało bić, był już taki duży, ważył 830 gram, trzymałam go na rękach, nie chciałam oddać nikomu, nie można wyobrazić sobie nawet jak boli taka strata, nie umiem tego opisać, było po prostu niewyobrażalnie ciężko. Nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny, co nas nie zabije to… przygotuje nas do dalszej walki.
My się tak łatwo nie poddamy, minęło 10 miesięcy, postanowiliśmy spróbować jeszcze jeden, ostatni już raz. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, ale wiedzieliśmy, że możemy liczyć na najlepszych specjalistów w kraju i to dodawało nam siły do walki. Ciąża była trudna, chwilami bardzo trudna, dużo czasu spędziłam w szpitalu w Warszawie, będąc jednocześnie pod opieką lekarzy z Lublina, dotrwaliśmy do 28tc. W nocy 3 maja zaczął się poród, widziałam, że to skurcze, w końcu to była moja 5 ciąża. Pojechaliśmy do szpitala, do tego samego, w którym urodziła się nasza CÓRKA. Nie można było dłużej czekać, urodził się nasz SYN. To był najtrudniejszy czas w naszym życiu, mieliśmy wymarzone wyczekane dziecko, ale było ono w szpitalu, w inkubatorze, tak daleko od domu.
Ja sama zachorowałam, był czas, że nie mogłam go w ogóle zobaczyć, widziałam rodziców odwiedzających swoje wcześniaki, a sama siedziałam w sali dwa piętra niżej i moim jedynym stałym towarzyszem był laktator. W końcu, gdy zagrożenie minęło, mogłam go zobaczyć, szyba inkubatora była dla mnie najgrubszym murem świata, patrzyłam na niego, przerażona, pełna obaw czy mój dotyk mu nie zaszkodzi. Mijały dni, tygodnie, codziennie jechałam 100 kilometrów, wiozłam mleko i byłam u niego w szpitalu. Wtedy to mleko i modlitwa to było jedyne co mogę mu dać, ale tego mu było trzeba, mleka i tego ogromnego wsparcia do walki, którą musiał toczyć, pod czujnym okiem personelu szpitala.
Czy czuliśmy się bezradni? Raczej nie, czuliśmy że on nie jest tam sam, że ma wsparcie „z góry”, my także otrzymywaliśmy dużo wsparcia, chociaż tak naprawdę nie każdy potrafi zrozumieć rodzica wcześniaka i jego skrajne emocje. To trzeba po prostu przeżyć. Po 4 tygodniach mogłam go wziąć na ręce, nie był już podłączony do respiratora. Tego momentu nie zapomnę do końca życia, bo na ten moment czekałam całe życie. Kolejnego dnia stan SYNKA bardzo się poprawił, oddychał sam, pierwszy raz w swoim życiu, myślę, że on po prostu potrzebował tego przytulenia, że było ono wiatrem w jego małe żagle życia, życia o które tak dzielnie walczył każdego dnia.
Po 7 trudnych tygodniach został przewieziony do innego szpitala, zamieszkaliśmy razem w szpitalnej sali. Zastanawiałam się czy on kiedykolwiek wróci do domu, ile to jeszcze potrwa i ile on jest w stanie znieść. Na każdym zakręcie pojawiały się osoby, które pojawiały się „po coś”, z którymi kontakt utrzymujemy do dziś, które niejednokrotnie pomogły nam się nie poddać, pokazały nam w którą stronę iść, albo sprowadzały na ziemię, uświadamiając nam i przypominając, że tyle już przetrwaliśmy i że musimy walczyć i nie rezygnować tak łatwo. W tym kolejnym szpitalu mieszkaliśmy 4 tygodnie. Sami we dwoje, ja i mój wymarzony SYN, to były nasze pierwsze wspólne wakacje. Każdy mówił, że wcześniak robi dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, ja czasem miałam wrażenie, że u nas jest dwa kroki do przodu i 10 do tyłu i nie mogłam tego zrozumieć, skąd on ma tyle siły do walki.
Po 78 dniach mógł wrócić do domu, jego stan był na tyle stabilny, że nie musiał już mieszkać w szpitalu, chociaż ja nie wyobrażałam sobie wtedy życia bez pulsoksymetru. Przyszedł wielki dzień 20 lipca. Wszyscy na niego czekaliśmy, nie wiem czy byliśmy bardziej szczęśliwi, czy bardziej pełni obaw jak sobie poradzimy, ale jechaliśmy wreszcie razem do domu. Wzięłam go na ręce, pierwszy raz zobaczył swoją 3,5 letnią siostrę, a ona powiedziała do niego „Witaj w domu SYNKU”. Wyjęła mi to z ust.
To jest nasza historia, nie wiem czy ktoś przeczyta ją tutaj w całości. To jest nasza droga do zostania rodzicami wcześniaka. Czy da się przygotować na bycie rodzicami wcześniaka? Myślę, że nie, no chyba że jest się kolejny raz rodzicami wcześniaka. Mimo, że dużo czasu spędziłam w szpitalu, widziałam dużo bardzo trudnych przypadków, poznałam mnóstwo mam wcześniaków, to nie byłam w stanie zrozumieć ich uczuć, obaw, dopóki sama tego nie przeżyłam. Nie byłam gotowa na zostanie mamą wcześniaka, a mój mąż nie był gotowy na zostanie tatą wcześniaka. Nasze przygody uświadomiły nam, że zdrowe dziecko to bezcenny dar i jednocześnie przygotowały nas do walki, do tego żeby się nie poddawać, tylko szukać pomocy tam gdzie to tylko możliwe. A ON – nasz SYN, pokazał nam i każdego dnia nam nadal demonstruje, co to znaczy walczyć, co to znaczy żyć.
MAMA